Jesteśmy zaręczeni pól roku. No.. niecałe… Powiedziałam “tak” 15 sierpnia gdzieś na wodach transoceanicznych, tj. w drodze z Danii do Norwegii.
Wycieczkę planowaliśmy już od dawna. 10 dni rowerem przez Norwegię – z Oslo do Bergen. Organizacja sprzętu, planowanie trasy, rezerwacja promów i pociągów zajmowała nam mnóstwo czasu, a nie miałam pojęcia, że mój Bartuś na głowie ma coś jeszcze… szukanie pierścionka zaręczynowego. Co ja mówie! Szukanie? On postanowił sam go zaprojektować!
Ale nie będę wyprzedzać faktów, bo w końcu przed wyjazdem przebywałam jeszcze w błogiej niewiedzy… Problem polegał na tym, że tydzień po powrocie miałam się przeprowadzać, a mój B. miał za mną podażyć miesiąc później. Było to zadanie bardzo trudne, bo przeprowadzaliśmy się do innego kraju, a nie do końca wiedzieliśmy na co jedziemy! Ojojojoj, jak teraz to piszę, to dopiero zdaję sobie sprawę ile się wtedy działo. Ale jak jest się w wirze wydarzeń, to wszystko tak szybko pędzi, że nie ma nawet czasu o tym myśleć.
W każdym razie, to że się przeprowadzaliśmy samo w sobie nie było takie dziwne. Mieszkamy od lat poza Polską i poza Polską się poznaliśmy. Nasza dziedzina wymaga czasem drobnych poświęceń. W każdym razie organizacja, która obiecała znaleźć nam mieszkanie powiadomiła nas, że nastapiła pomyłka i mieszkania takowego nam nie zarezerwowała.
Panika!!!
Oczywiście widmo bezdomności nie pomogło nam w zrelaksowaniu się w te wakacje. Ale wszystko było już zaplanowane. Ruszyliśmy w drogę. Po dwóch dniach jazdy rowerem, promem i pociągiem, totalnym zmoknięciu i wymarznięciu dotarliśmy do miejsca wypłynięcia naszego miejsca zaręczyn – do Kopenhagi.
Przywiązanie rowerów, zdjecie juk itd. zajęło nam tyle czasu, że nawet nie widzieliśmy jak nasz prom ruszył. Gdy wyszliśmy na pokład zobaczyliśmy już tylko daleko oddalający się ląd. Byliśmy na pełnym morzu! Przeszliśmy się, w górę i w dół, i do przodu i na boki, taki pojazd to strasznie ciekawa rzecz. Wszystko na nim można znaleźć: sklepy, restauracje, bary, bogatych przyjezdnych i wycieczki szkolne…
Mocno wialo i było zimno, ale że był to Dzień Maryjny (15 sierpnia) wybraliśmy małą ławeczkę na samym tyle promu, gdzie nikt nie siedział i zmówiliśmy razem różaniec. Zaczynała się nasza wielka przygoda i to wcale nie jedna. Coś się kończyło, coś się zaczynało, ale najważniejsze, że byliśmy razem!
Rzecz jasna, jak na studentów przystało (Bartuś obronił się we wrześniu – tak! Wtedy miał przed sobą jeszcze to! I tym samym zakończył długi okres studiów, ja się jeszcze trochę muszę pomęczyć) oszczędzaliśmy na wszystkim – zwłaszcza na jedzeniu (na noclegach nie musieliśmy oszczędzać, bo mieliśmy namiot, a że w Norwegii można go rozłożyć niemalże wszędzie, mieliśmy najpiękniejsze widoki, czyt. las, fiordy, lodowiec bez jakichkolwiek kosztów). W zwiazku z tym zaopatrzyliśmy się w supermarkecie w całą żywność, żeby przypadkiem nie musieć nic kupić na pokładzie promu. Możecie sobie wyobrazić jakie było moje zdziwienie, gdy po przygotowaniu kanapek zostałam powiadomiona, że mój B. zarezerwował obiad… !!$@##$#! Jak to? Przecież oszczędzamy! Jak On mógl?! Tak bezczelnie zmarnować tyle pieniędzy?!
Nie, no oczywiście żartuję… zdziwiłam się, ale też ucieszyłam. Miły początek, po tym Duńskim zmoknięciu.
Było bardzo miło.. bardzo, bardzo… i nawet widzieliśmy zachód słońca.. i nam było razem tak dobrze… a potem w sklepie bezcłowym kupiliśmy taką małą butelkę wina (jak już szalejemy, to szalejemy), wzięliśmy plastykowe kubeczki i wróciliśmy na naszą ławeczkę. Tam, na samym tyle promu, z dala od wszystkiego…
Było już ciemno, ale wtedy, na morzu gwiazdy i księżyc wydawały się wyjatkowo jasne. Wiało. On wypił swój kubeczek jednym tchem (nigdy tak szybko nie pije!), a potem mnie przytulił i coś mówił, już nawet dobrze nie pamiętam co… a potem uklęknął i spytał….
Oczywiście powiedziałam ‘tak’.